fot. Aleksandra Kaniewska
Wracamy do naszego cyklu rozmów z kielczanami. Tym razem porozmawialiśmy z Agatą Wojdą, która od wielu lat zasiada w Radzie Miasta i aktywnie działa na rzecz Kielc. Jest m.in. jedną z organizatorek „Kadzielnia Sport Festiwal” czy „Pożegnania Dworca PKS”. Rozmawiamy o mentalności mieszkańców Kielc, aktywności politycznej, ale też o potrzebie organizacji takich wydarzeń jak Marsz Równości czy Marsz Kobiet.
Jesteś kielczanką od urodzenia?
Tak, jestem dziewczyną z KSM. Z tego starego KSM, okolic baseny przy ul. Szczecińskiej, a kiedyś na Piecka. Właściwie całe swoje dzieciństwo spędziłam na tym osiedlu. Jakoś tak wtedy żyliśmy, że nie wychodziliśmy poza to osiedle. Tam się nasze życie koncentrowało i było wszystko, co potrzebne. Ja jestem z wyżu demograficznego, więc w moim bloku żyło chyba 10 dzieciaków, z którymi chodziłam do podstawówki. Byliśmy solidną bandą łobuzów.
Jak bardzo zmieniły się Kielce od czasów Twojego dzieciństwa?
Zdecydowanie, chociaż akurat moje osiedle nie do końca. Uważam, że jest mniej zielone, mniej przyjazne. Kiedyś te podwórka były pełne, a ludzie żyją teraz w czterech ścianach. Natomiast Kielce zmieniły się diametralnie. Nawet jeżeli ktoś krytykuje 16-letnie rządy Wojciecha Lubawskiego, to nie może nie dostrzec pewnego progresu. Choćby pod kątem inwestycji unijnych. Natomiast nie jest to proces skończony. Zresztą taki nigdy nie nastąpi.
A jak zmieniły się Kielce mentalnie?
Też się zmieniły. W ciągu 15 lat na pewno bardzo poprawiła się oferta kulturalna. Jeszcze 10-15 lat temu musiałam jeździć na koncerty do innych miast. Dziś jest z tym coraz lepiej. To też wpływa na to, czego mieszkańcy potrzebują. Jeżeli ludzie podróżują do innych miast, to widzą czego brakuje nam. Natomiast wydaje mi się, że mamy wciąż mentalność małomiasteczkową, ale w takim dobrym pojęciu. W dużych aglomeracjach życie jest absolutnie anonimowe. W Kielcach jest kameralnie, wystarczy wyjść w piątek na piwo ze znajomymi, a na pewno spotkamy kogoś znajomego. Jeżeli ktoś lubi taki klimat miasta, to Kielce są idealne.
Kielce to miasto, do którego przyjeżdżają i spędzają czas osoby z okolicznych gmin. Nie wydaje Ci się, że zamiast rodowici kielczanie zarażać mentalnością te osoby, to jest w zupełności na odwrót?
Tak, zgadzam się. Wydaje mi się, że powodem jest to, że mamy mało studentów z większych miast. Dziś kieleckie uczelnie zasilają osoby z miejscowości wokół Kielc. Oni trochę swoją mentalność przenoszą tutaj, a nie ma wymiany tej mentalności. To świetnie widać na przykładzie juwenaliów. W dużych ośrodkach akademickich to święto wszelakiej alternatywnej muzyki. U nas wygrywają zespoły disco-polo.
Co według Ciebie musiałoby się stać, żeby w Kielcach ta tkanka wielkomiejska była bardziej widoczna?
Jedna rzecz to przyciąganie ludzi, którzy będą w tym mieście mieszkać. Głównie mam na myśli studentów. Nie zrobimy tego innym sposobem niż jakością uczelni wyższych. Ja wiem, że trudno nam rywalizować z Krakowem czy Warszawą, ale brakuje nam takich kierunków, które są dobrze sytuowane w rankingach. Brakuje nam trochę takiego wyróżnika, które ściągałby do nas określoną kadrę czy pasjonatów danego obszaru. Nie możemy być dobrzy we wszystkim, bo nie jesteśmy metropolią. Karmienie nas poczuciem kompleksu wobec Warszawy czy Krakowa jest absolutnie nietrafione, bo mamy swoją specyfikę.
A nie sądzisz, że mamy trochę takie kompleksy?
Tak mi się wydaje. Jak w Kielcach coś się proponowało lub robiło, to zawsze za tym stał argument, że to będzie wyjątkowe i nikt tego nie ma. Jak Zumthor miał zaprojektować synagogę, to podkreślano, że w żadnym innym mieście tego nie będzie. To jest trochę megalomania, a nie ma wytwarzania w nas poczucia dumy z tego co mamy. To świetne kameralne miasto, a myślę, że teraz jest trochę taka tendencja, że ludzie lubią mieszkać w takich miejscach. Oczywiście pod warunkiem, że dostają cały wachlarz funkcji potrzebnych do życia. Ale nauczenie mentalności jest chyba najtrudniejsze.
fot. Aleksandra Kaniewska
Gdybyś miała wymienić trzy rzeczy, których brakuje Kielcom, żeby stały się miastem z wyższego poziomu, to co by to było?
Dobrej, spójnej i konsekwentnej promocji. Teraz, kiedy spytamy kogoś w Polsce, co mu się kojarzy z Kielcami, to zazwyczaj nic albo jakaś wtopa. A jeśli ktoś był w Kielcach, to zostawiamy dobre wrażenia. Druga rzecz to postawienie trochę na kreatywność w kontekście dobrych miejsc pracy. Uważam, że mrzonką jest budowanie fabryk w Kielcach. Nie mamy zbyt wiele terenów do takich inwestycji, a poza tym inwestorom teraz nie opłaca się budować fabryk w mieście. I trzecia rzecz to uspołecznienie. Miasto powinno to kreować, ale to jest długotrwały proces.
Skąd wzięła się u Ciebie taka pasja do polityki?
Zastanawiam się czy jeszcze do polityki czy bardziej do samorządu. Studiowałam politologię i jakoś tak bardzo naturalnie udało mi się zaangażować w politykę. To był 2001 rok, a Platforma Obywatelska była ruchem społecznym, bardzo atrakcyjnym dla młodych ludzi. Czymś kompletnie nowym na politycznym rynku. Ogromne wrażenie robiło na mnie to, że w wieku 20 lat spotykam parlamentarzystów albo ktoś daje mi szansę zabrania głosu na dużej konwencji wyborczej. W politykę trochę się wsiąka. Dużym zwrotem było objęcie mandatu w Radzie Miasta, bo wtedy mocno skręciło się moje myślenie na sprawy lokalne i samorządowe. Zdecydowanie bardziej czuje się samorządowcem niż politykiem, choć jedno z drugim na pewno się wiąże. Niektórzy mówią, że polityka jest narkotykiem i nałogiem i myślę, że trochę tak jest, ale z tej perspektywy, że można być w centrum wydarzeń oraz możliwości kreowania istotnych opinii.
Dostałaś się do Rady Miasta w stosunkowo młodym wieku. Czułaś, że starsze pokolenie nie do końca traktuje Cię poważnie i musisz na każdym kroku wykazywać się merytoryką?
Przez długi czas doświadczałam takich zachowań. Zdarzało się usłyszeć „Cześć młoda” albo podczas audycji radiowych „Agatka”, kiedy reszta radnych zwracała się do siebie „panie radny” czy „panie przewodniczący”. Kiedyś spotkałam się z zarzutem, że jestem zbyt aktywna i dlaczego mam zdanie na każdy temat. Trzeba było przejść swoje, żeby można było rozmawiać jak równy z równym. Myślę, że bronimy się merytoryką, bo nie idziemy na łatwiznę. Ale jest też drugi wątek – bycie młodą kobietą w polityce. Zauważyłam to w momencie, gdy zaczęto mówić o mnie w kontekście istotnych funkcji: przewodniczącej Rady Miasta czy kandydatki na prezydenta. Wtedy zaczyna być pewnego rodzaju bariera. To było dla mnie przykrym zaskoczeniem.
Myślisz o starcie w wyborach prezydenckich Kielc?
Jeśli chodzi o kwestię moich chęci, to bez mrugnięcia okiem odpowiadam, że tak. Jeśli kocha się swoje miasto, ma się zacięcie społeczne i doświadczenie samorządowe to taki kierunek wydaje się dość naturalny. Oprócz chęci jest jednak cała masa uwarunkowań i kontekstów, różnych rzeczy związanych z życiem osobistym, ekonomią kampanii wyborczej. Mam świadomość, że niestety polityka robi się coraz bardziej oligarchiczna. W sensie samej idei to z pewnością tak. Głębsza analiza musiałaby dać efekt decyzji odpowiedzialnej. Jaka byłaby ta decyzja nie wiem, szczególnie, że rozmawiamy o perspektywie kilku lat w przód.
fot. Aleksandra Kaniewska
Jakie wymieniłabyś największe sukcesy w roli radnej?
Myślę, że dzięki mojemu zaangażowaniu udało się rozstrzygnąć kilka tematów, na które nie miałam bezpośredniego wpływu. To na pewno sytuacja w Koronie Kielce. Myślę, że gdybyśmy, jako radni Platformy nie pokazali pewnych rzeczy, to dalej mielibyśmy pewną patologię w klubie. To też kilka inicjatyw uchwałodawczych i kilka spraw na styku kompetencji radnej a działalności społecznej. Udało nam się między innymi razem z Rafałem Zamojskim zmobilizować urzędników do rozpisania konkursu na rewitalizację ulicy Bodzentyńskiej. To też rzeczy zrobione razem z moimi przyjaciółmi z Letniego Klubu Śniadaniowego czy Fundacji WLK4. To Śniadania na trawie, Potańcówki, Kadzielnia Sport Festiwal czy pożegnanie Dworca PKS. To są przykłady zmieniania miasta też pod tym kątem mentalnym, o którym mówiliśmy wcześniej.
Czy w działalności społecznej przeszkadza to, że jesteś aktywnym politykiem jednej z największych partii w Polsce?
W wielu aspektach polityka drzwi otwiera, a niektóre zamyka. Ja tego doświadczam pod kątem chociażby zawodowym, ale przy pracy samorządowej nie ma to aż tak dużego znaczenia. Trochę to na pewno ogranicza, ale i tak jest to niewielka cena tego jakie dostaje się możliwości.
A nie męczy Cię to, że ludzie utożsamiają Cię przez pryzmat partii, w której jesteś?
Cholernie męczy! To najgorsze doświadczenie w kampaniach wyborczych, szczególnie tych bezpośrednich. Chociażby tłumaczenie się z wpadek czy decyzji jakiegoś polityka ogólnopolskiego. A przecież na poziomie lokalnym to nie ma żadnego znaczenia. Bycie w polityce to jednak pewne kompromisy i nikt nie znalazł idealnej partii dla siebie. W ostatniej kampanii zapukaliśmy z przyjaciółmi do 20 tysięcy domów. Mniej więcej w co dziesiątych słyszy się „na złodziei nie głosuje”. Jeżeli to jest podszyte agresją to trzeba odejść, ale jeśli to taka luźna opinia, to warto porozmawiać z takimi osobami. Czasem po 10-minutowej rozmowie słyszałam „nie lubię Platformy, ale trzymam za panią kciuki”. Trzeba mieć twardą skórę i to na pewno niesamowita lekcja pokory.
Podejrzewam, że prowadzenie takiej bezpośredniej kampanii „door to door” może wykończyć psychicznie.
Tak. Choć są takie dni, które dodają skrzydeł, bo spotkało się masę fajnych ludzi. Natomiast jest czasem niestety tak, że ma się dosyć ludzi i chce się przed nimi uciec. I to nie tylko w kampanii, ale też w pełnieniu funkcji radnej.
Jesteś jedną z osób, które promują takie wydarzenia jak Marsz Równości czy Marsz Kobiet. Myślisz, że Kielce są przygotowane na takie wydarzenia?
Myślę, że jeszcze nie. Sporo ludzi ma do tego mocny dystans. Od wielu osób słyszę, żeby być ostrożnym z takimi inicjatywami. To nie przysparza popularności. Jednak ja robię rzeczy, do których jestem przekonana i wtedy potrafię się w nie zaangażować. Jeżeli uważam, że Marsz Równości z wielu względów jest słuszną ideą, to warto o nią walczyć, mimo nieprzyjemności, które mnie spotykają. Cieszę się, że te poglądy mieszczą w Platformie Obywatelskiej, bo jeśliby tego zabrakło, to zrobiłoby się ciasno. Kielce, tak jak i inne miasta są miejscem na tego typu wydarzenia. Zarówno na Marsz Życia i Rodziny jak i Marsz Równości. Oczywiście z uszanowaniem pewnych zasad społecznych. Marsze Równości dla mnie nie są emanacją ideologii. Dla mnie to podobnie jak na przykład marsze osób niepełnosprawnych, są wyjściem na ulice w jednym momencie osób, które w pewien sposób czują się dyskryminowane. Tak jak osoby niepełnosprawne mówią o tym, czego im brakuje, tak samo robi środowisko LGBT. To też jest okazja do umocnienia społecznego. Jeżeli idę i widzę osoby mające podobne bolączki, a do tego osoby, któremnie w tym wspierają. Marsze Równości dają osobom homoseksualnym niesamowitą siłę, poczucie że nie są samotni, że są ludzie, którzy ich akceptująi dostrzegają ich potrzeby.
A nie uważasz, że symbolika na niektórych Marszach Równości wywołuje niepotrzebne konflikty społeczne?
Tak, ona nie pomaga sprawie, o którą środowisko walczy. Natomiast w każdym środowisko są ludzie bardziej i mniej radykalni. Ja akurat należę do osób, które wolałyby bardziej unikać takiej symboliki, bo uważam, że ona bardziej antagonizuje niż prowadzi do zrozumienia potrzeb tych osób. Tak samo protestowałam, kiedy na Marszu Życia i Rodziny pojawiały się flagi falangi. Trzeba mieć świadomość, że ludzie radykalni są najgłośniejsi.
Dziękuje za rozmowę.
fot. Aleksandra Kaniewska