Jeden z pierwszych blogerów kulinarnych w Polsce, wielbiciel ulicznej gastronomii, organizator zlotów street food. Poznajcie Żorża Ponimirskiego, dzięki któremu w tym sezonie mogliście spróbować potraw z najlepszych food truckach w naszym kraju.
Jak zaczęła się historia Street Food Polska?
Jestem zakochany w Stanach Zjednoczonych i to tam zobaczyłem pierwsze food trucki. Zacząłem się zastanawiać dlaczego nie ma ich Polsce. Później okazało się, że jakieś tam były, ale zaledwie kilka sztuk. A to, że akurat zacząłem pisać o street foodzie to był kompletny przypadek. Kiedyś zjadłem coś za parę złotych na mieście, co okazało się kompletnie niejadalne i tak powstała pierwsza recenzja. Okazało się, że kilka osób to przeczytało i zaczęło polecać miejsca do odwiedzenia. I tak oto w ciągu paru lat zbudowała się społeczność, która obecnie liczy ponad 68 tysięcy ludzi na Facebooku, a blog cały czas działa.
A potem zacząłeś organizować zloty food trucków.
W 2011 kiedy startowałem z blogiem, w Polsce było ok. 20 food trucków. Teraz jest ich ponad 1000, a zloty odbywają się niemal wszędzie. Kiedy zaczynaliśmy robić zloty, to robiliśmy je na początku dla dużych banków czy deweloperów jako dodatkowa atrakcja zamiast gokartów czy paintballa. Później trafiliśmy pod Galerię Kazimierz w Krakowie, gdzie od 2014 roku festiwale food trucków odbywały się po kilka razy w roku. Prowadząc bloga i wkładając w to serce stajesz się po pewnym czasie ekspertem w danej dziedzinie. Pisząc o food truckach wpadłem komuś w dziale marketingu w oko i potem już poszło, zaproszenia pojawiały się coraz częściej.
Jak wygląda jakość jedzenia w food truckach?
Pierwsze food trucki zaczynały naprawdę z wysokiego poziomu. To była jakość restauracyjna. Wiele food trucków otwierali wtedy ludzie, którzy się na tym znali bo pracowali wcześniej w Stanach, Australii czy innych krajach, gdzie uliczne jedzenie było codziennością. Teraz, kiedy food trucków tak dużo i zdarza się, że są otwierane przez ludzi, którzy nie znają się na gastronomii, to z jakością bywa bardzo różnie. My mamy taką zasadę, że nie urządzamy „castingu” tylko sami zapraszamy food trucki, które chcielibyśmy u siebie widzieć. W 99% znamy się z nimi osobiście i możemy założyć, że innym też w nich posmakuje. Z food truckami jest jak z każdą inna gastronomią, są mistrzowie i czeladnicy, pasjonaci i osoby liczące tylko na szybki zysk.
Od dawna zajmujesz się także recenzowaniem kieleckich restauracji
Tak, ale nigdy nie chodziłem i nie mówiłem, że prowadzę bloga i piszę o gastronomii. Zawsze chciałem opisywać to, co dostaje każdy klient wchodzący z ulicy. Dlatego zawsze wstawiam zdjęcia, które zrobiłem przed jedzeniem, żeby każdy mógł zażądać dokładnie tego samego. To nie jest sztuka przyjść na zaproszenie i napisać pozytywną recenzję, chociaż zdarza mi się uczestniczyć w tzw. otwarciach prasowych, kiedy zaprasza się dziennikarzy np. na premierę nowego lokalu czy premierę nowej karty menu. Staram się też nie odwiedzać restauracji kilka dni po otwarciu, bo wtedy jest jeszcze chaos, często kuchnia nie współpracuje ze sobą tak jak należy. Lepiej odczekać miesiąc i wtedy masz mniej więcej miarodajną ocenę.
A jak zmieniał się nasz lokalny rynek gastronomiczny?
Jeszcze 10 lat temu było trudno utrzymać się knajpom, które nie miały frytek i shoarmy za 10 złotych. Było nawet takie zdanie w światku gastronomicznym, że kto utrzyma knajpę w Kielcach przez trzy lata, to już nigdzie na świecie nie zbankrutuje. Natomiast od paru lat jest naprawdę dobrze. Mamy mnóstwo świetnych restauracji, mamy bardzo dużo dobrych pizzerii. Myślę, że każdy kto przyjedzie do Kielc znajdzie to co lubi i potrawy na odpowiednim poziomie. Można zjeść np. odjechaną kolację degustacyjną w Żółtym Słoniu, autentyczną kuchnię tajska w ThaiKha, nagradzane regionalne dania w Monte Carlo, świetne steki w Rockabilly czy dziczyznę w Monopolce. Wyliczać można długo, bo wybór jest coraz większy, a jedzenie na coraz wyższym poziomie. I to mnie bardzo cieszy.
Czy jest czegoś czego brakuje na gastronomicznej mapie Kielc?
Mnie osobiście brakuje klasycznej przedwojennej kuchni żydowskiej, którą uwielbiam. I cały czas czekamy na autentyczną kuchnię wietnamską. Pojawiają się pierwsze jaskółki, ale to na razie jest za mało. Nie chodzi mi nawet o restauracje, bo to jest bardziej kuchnia uliczna. Ona może być nawet w budce, ale ważne, żeby była autentyczna. To niestety też jest trochę wina Polaków. Każdy Azjata, który przyjeżdża do Polski zaczyna gotować tak jak u siebie, tylko potem weryfikuje go rynek. Z drugiej strony jest na przykład Michał Kostrzewa z SushiYa, który od początku postawił wszystko na jedną kartę i wygrał. Byłem pewny, że Kielce nie są jeszcze gotowe na jego kuchnię, że po pół roku padnie, a tymczasem przyjeżdżają do niego ludzie z całej Polski, żeby spróbować dobrego sushi czy ramenu, a i Kielczanie chętnie się tam stołują. Albo wspomniana wyżej ThaiKha, gdzie zjemy klasykę tajskiej kuchni na najwyższym poziomie. Czyli można!
Sporo jest knajp w Kielcach, które nie wytrzymują na rynku nawet jednego roku? Z czego to wynika?
To w dużej mierze kwestia cen czynszu i zarobków w mieście. Restauracja to ogromne koszty stałe, sporo lokali ratuje się cateringami. Patrząc na kalendarz to tak: w grudniu wydajemy na święta i sylwestra, przez co styczeń jest przeważnie słaby. Luty to z kolei ferie, więc ludzie mający dzieci mają inne wydatki. Marzec i kwiecień to zmienna pogoda, a zauważyłem, że w Kielcach jeśli pada deszcz, to 90% ludzi siedzi w domach. Swoje dołożył lockdown, chociaż widzę, że powoli życie do lokali wraca.
Jakie skojarzenia przychodzą Ci pierwsze na myśl o Kielcach?
Na pewno Park Miejski, bo w nim spędzałem dużo czasu w okresie liceum. Tam można było spotkać każdego. Wspominam stare knajpy z centrum i ulicy Sienkiewicza, gdzie przesiadywaliśmy całymi dniami. I jakby nie patrzeć – Liroy. Pamiętam jak to się wszystko w Kielcach rodziło, ruch hip hopowy, breakdance, cała ta scena. Tych ekip było tak mało, że wszyscy się znali. Ja byłem wtedy punkowcem, byli metalowcy, depeszowcy… Byliśmy odmieńcami i musieliśmy się trzymać razem.
Jak według Ciebie zmieniły się Kielce na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat?
Myślę, że straciły trochę szansę na aspirowanie do wielkomiejskiego stylu życia. Wystarczy popatrzeć jak pustoszeje centrum. Ulica Sienkiewicza nie jest prawdziwym deptakiem, a drogą na dworzec i z dworca. Centrum powinno do późnych godzin tętnić życiem, powinno wyglądać tak, jak teraz wygląda Promenada Solna – knajpka na knajpce. Tego nie ma. Widzę też, że ludzie wyprowadzają się coraz częściej z Kielc na przedmieścia. Pewnie, że pojawiają się fajne pomysły i coś się dzieje, ale to wciąż za mało. Mimo to jestem optymistą.
Trzy rzeczy, które najbardziej Cie denerwują w Kielcach?
Ja mieszkam w centrum i mam problem z zaparkowaniem samochodu pod domem. Uważam, że jest za mała przepustowość. Z jednej strony zabudowuje się każdy wolny skrawek przestrzeni, z drugiej nie idzie za tym ilość miejsc parkingowych. Chciałbym wyjść w nocy i coś zjeść. Żeby to nie był tylko kebab. Wiem, że dopóki nie będzie się to opłacać, to nikt tego nie zrobi, ale chciałbym, żeby o 23 człowiek nie musiał odbijać się od zamkniętych drzwi restauracji, ogólnie mówiąc – brak życia nocnego. Małomiasteczkowa atmosfera, zazdrość, że komuś się coś udało.
A trzy rzeczy, za które lubisz Kielce?
Bardzo mi się podoba to odbicie gastronomiczne Kielc. Jest potencjał i mam nadzieję, że w najbliższym czasie będą się otwierać kolejne lokale, gdy przejdzie sytuacja związana z koronawirusem. Mamy też ogromny potencjał turystyczny, który mam nadzieję będziemy coraz mocniej wykorzystywać. Odbywa się coraz więcej fajnych imprez, organizowanych przez miasto, ale także przez różne stowarzyszenia czy osoby prywatne. Oby tak dalej! Paradoksalnie są dni, kiedy podoba mi się też ta małomiasteczkowa atmosfera, na którą przed chwilą narzekałem, niespieszność taka, której nie doświadczymy w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu. Doceniam ją, bo dzięki niej da się odpocząć w tym mieście, co wiele osób chwali.