W połowie września na ekrany polskich kin wszedł głośny film „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy” w reżyserii Jana Holoubka. Obejrzało go już ponad 360 tys. widzów. Rozmawiamy z autorem scenariusza i kielczaninem Andrzejem Gołdą o pracach nad obrazem o historii Tomasza Komendy, czemu porzucił dziennikarstwo na rzecz filmu oraz czy planuje osadzić którąś ze swoich historii w Kielcach.
Maciej Wadowski: Skąd pomysł na film o Tomaszu Komendzie? Co było pierwsze scenariusz czy propozycja zrobienia filmu?
Andrzej Gołda: – Sprawa Komendy, jak wiadomo, była bulwersująca i bardzo głośna. Jako scenarzysta szukam ciekawych tematów, więc oczywiście korciło mnie, żeby się za to zabrać. Wiedziałem jednak, że ten temat jest już „zaklepany” przez TVN i reportera Grześka Głuszaka, który „pilotował” go w ostatniej fazie. Tak się jednak złożyło, że dostałem propozycję od producentki Ani Waśniewskiej z TVN-u zmierzenia się z tym tematem. Wiedziałem, że nie mogę go odpuścić. Spotkałem się z Grześkiem, który napisał reporterską książkę o tej sprawie. Jest w niej szereg dokumentów prokuratorskich, sądowych i innych. Taki był punkt wyjścia do pisania scenariusza.
Długo trwały nad nim prace?
– Przeciwnie, rekordowo krótko. Temat był tak gorący, że trzeba było się spieszyć. W miesiąc napisałem treatment, czyli szczegółowy zarys historii, jej przebieg dramaturgiczny. Został zaakceptowany. Potem pojechałem do Wrocławia, spotkałem się z Tomkiem, z jego mamą, braćmi, z policjantem CBŚ Remikiem Korejwo, prokuratorami Tomankiewiczem i Sobieskim, czyli ludźmi, którzy wyciągnęli Tomka z piekła. Bo to nie była „zwykła” więzienna odsiadka, ale 18-letni pobyt w piekle. Rozmowy z nimi otworzyły mi oczy na szereg spraw, z których nie zdawałem sobie sprawy. Uzbrojony w taką wiedzę w półtora miesiąca napisałem scenariusz. I już po pierwszej wersji zapadła decyzja, że film będzie robiony. Oczywiście potem scenariusz był jeszcze poprawiany.
Jak do propozycji powstania filmu podszedł Tomasz Komenda?
– Początkowo i on, i jego mama byli niechętni. Po tym, co przeszli chcieli mieć święty spokój. Gdy poznałem Tomka nie minął nawet rok od jego uwolnienia. Cała ta sytuacja mocno go dołowała. Nie był skory do wspomnień i do idei filmu. Wspólnie z reżyserem Jankiem Holoubkiem przekonaliśmy ich, że warto to zrobić. Od początku wiedziałem, że nie chcę pokazywać samej więziennej gehenny. To miała być opowieść o czymś więcej – o związku Tomka z matką, o relacjach rodzinnych, o ludzkich postawach i o sprawach uniwersalnych: o harcie ducha, miłości, odwadze, uczciwości. I o podłości. Bo z jednej strony są tu nikczemnicy, którzy z pełną świadomością, że Tomek jest niewinny wrzucają go do piekła. Z drugiej są ludzie szlachetni: policjant i prokuratorzy, którzy zupełnie bezinteresownie, z narażeniem własnych karier, a nawet życia z tego piekła go wyciągają.
Jakie były jego wrażenia po obejrzeniu filmu?
– Tomek był bardzo zadowolony. Powiedział publicznie na premierze, że to jest 100 na 100 jego historia. Oczywiście nie w detalach, bo 21 lat jego życia opowiedzieliśmy w niecałych dwóch godzinach. To był właśnie największy problem: jak opowiedzieć tak długą historię w tak krótkim czasie. Trzeba było dokonać ostrej selekcji materiału. Najważniejsza była prawda emocjonalna. I to się udało.
Czy to był najcięższy scenariusz, przy którym Pan pracował?
– Przeciwnie. Poznałem wielu fantastycznych ludzi. Z Tomkiem i jego mamą jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym. Podobnie z Remikiem. Byłem u niego w domu, poznałem żonę Kasię, dzieci, potem jeszcze parę razy się spotkaliśmy. To była niezwykła przygoda. Nie traktuję więc pracy przy tym filmie w kategoriach przytłaczającej odpowiedzialności. Wiadomo, to była potworna historia, ale z samego pisania, ze spotkań i rozmów czerpałem ogromną przyjemność.
Teraz nad czym Pan pracuje?
– Szczęśliwie udało się skończyć zdjęcia do nowego filmu według mojego scenariusza. Ma tytuł „Gorzko, gorzko”. To coś dużo lżejszego, czarna komedia romantyczna. Nakręcił ją najlepszy specjalista od komedii, Tomek Konecki. Jedną z głównych ról gra nasz krajan Rafał Zawierucha. Inny projekt też powinien być za nami, ale przeszkodziła nam pandemia. Mam nadzieję, że wrócimy do niego w przyszłym roku. Kilka scenariuszy czeka na zielone światło, ale nie chcę o nich mówić, żeby nie zapeszyć.
Jak to w ogóle się stało, że zaczął Pan pisać scenariusze? Był Pan dziennikarzem.
– Zawsze byłem wielkim pasjonatem kina, filmów. Regularnie pisywałem recenzje. Dziennikarstwo nie wystarczało mi, także ze względów finansowych. Pisałem o różnych sprawach, także kryminalnych, śledczych. Postanowiłem spożytkować swoje doświadczenie reporterskie na niwie filmowej. I robię to od dwudziestu lat.
Musiał się Pan przestawić z bycia dziennikarzem na bycie scenarzystą.
– Kiedy zaczynałem swoją przygodę z filmem nie było w Polsce ani jednego podręcznika pisania scenariuszy. Robiłem to intuicyjnie. „Odkryłem”, że istnieje pozornie prosta zasada, taka sama jak w literaturze czy dziennikarstwie: nie wystarczy, że trafiłeś na ciekawą historię, musisz jeszcze w ciekawy sposób ją opowiedzieć. Mój debiutancki scenariusz wygrał prestiżowy konkurs Hartley-Merrill i reprezentował Polskę na międzynarodowym konkursie, którego finał odbył się w Hollywood. Tam zajął trzecie miejsce. Paru reżyserów przymierzało się do niego, ale film nie powstał z różnych względów. Byłem załamany i bliski rezygnacji.
I czemu Pan nie zrezygnował?
– Bo w pewien deszczowy jesienny dzień zadzwonił telefon. Jakiś facet zaczął komplementować mój scenariusz; właśnie skończył go czytać i bardzo się wzruszył. W końcu zapytałem z kim rozmawiam. Powiedział, że nazywa się Janusz Kamiński (światowej sławy operator, dwukrotny zdobywca Oscara, pracował m.in. przy większości filmów Stevena Spielberga – przyp. red) i że dzwoni z Santa Monica. Ten telefon dodał mi skrzydeł. Skoro dzwoni do mnie taki „gość” z samego Hollywood to może ta moja pisanina jest coś warta?
Jaki to był film?
– „Hania”. Scenariusz napisałem do telewizyjnego cyklu „Święta polskie”. Taka sympatyczna historia wigilijna. Przedziwnym trafem trafiła w ręce Janusza i on bardzo to chciał zrobić, ale ciągle był zajęty przy kolejnych filmach Spielberga. W końcu nakręcił ten film, ale dopiero po 9 latach od tamtego telefonu.
Łatwiej jest napisać scenariusz do filmu czy serialu?
– Przy serialu autorskim, a mam dwa takie na swoim koncie, „Policjanci” i „Instynkt”, praca jest bardziej czasochłonna, bo trzeba jednak te 13 odcinków samemu napisać. To pięć czy sześć fabuł. Serial pozwala na bardziej precyzyjne rozwijanie wątków, budowanie postaci i relacji między nimi, cieniowanie niuansów psychologicznych. Sprawa Tomka Komendy to właściwie temat na wieloodcinkowy serial. Tyle tam wątków, tyle spraw, tyle ludzkich dramatów i tragedii, których w ogóle nie dało się poruszyć w fabule. W serialu byłaby okazja przyjrzeć się postaciom drugoplanowym, mocniej wejść w ich życie, w ich pracę, w psychologię, złożone motywacje. Marzy mi się pokazanie żmudnego śledztwa Remika i prokuratorów, które trwało dwa lat, stopniowe dochodzenie do prawdy. Pisanie do seriali jest mniej czasochłonne, kiedy robi się to wspólnie z innymi autorami, jak to było w przypadku „Kryminalnych”, „Na dobre i na złe”, czy w „Pakcie”. Jeśli serial jest już „sformatowany” – wiadomo jaka jest główna historia, jaka konwencja, kim są bohaterowie – to „dopasowanie” swojego odcinka do całości jest stosunkowo łatwe.
Praca dziennikarza, a praca scenarzysty? Da się to jakoś porównać?
– Frajda z pisania scenariusza i to, że filmowy efekt można potem zobaczyć w kinie czy w telewizji jest nieporównywalnie większa. To był też jeden z powodów dla którego zrezygnowałem z dziennikarstwa. Ale główny był inny. W cyklu artykułów, za które dostałem polskiego „Pulitzera”, opisałem nieprawidłowości, do których doszło na dzisiejszym uniwersytecie w Kielcach. W efekcie poleciały liczne głowy, w tym rektora. Ale znacznie częściej moja pisanina nie przyniosła żadnego efektu. Jedną z ostatnich kropli, która przelała czarę goryczy był materiał, który napisałem przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi. Pojechałem do sejmu i poddałem analizie, co robili posłowie ziemi kieleckiej przez całą kadencję. Wyszło z tego, że największym leserem i leniem był lider wiodącej w owym czasie partii, który przez cztery lata odezwał się raptem ze trzy razy. Miał mnóstwo nieobecności na komisjach. Nie wiadomo za co brał pieniądze. I ja to wszystko opisałem. Artykuł ukazał się na tydzień przed wyborami w weekendowym wydaniu gazety ze sporym zasięgiem. Dużo ludzi musiało to przeczytać. Proszę sobie wyobrazić, że ten poseł wszedł do nowego Sejmu z największą liczbą głosów.
Można powiedzieć, że Pana rodzina jest bardzo filmowa. Córka Ewa pracowała przy filmie „Twój Vincent”.
– Śmieję się, że ja jestem już 20 lat w zawodzie, a ona zrobiła pierwszy film i od razu dostała nominację do Oscara. Oczywiście jestem bardzo zadowolony oraz dumny z jej pracy.
Czym zajmowała się przy „Twoim Vincencie”?
– To film animowany – złożony z 65 tysięcy obrazów. Każdy kadr był osobno malowany farbami olejnymi, jak to robił van Gogh, przez 125 malarzy. To ewenement na skalę światową. Córka zaczynała pracę jako malarka. Potem została szefową nadzorującą pracę licznej grupy malarzy. Przyjechali do Polski z całego świata, jedna z dziewcząt z Japonii.
Urodził się Pan w Kielcach, skończył tutaj studia i tu mieszka. Jak Pan ocenia nasze miasto?
– Jest spokojne, ciche, sympatyczne. Z punktu widzenia mojego zawodu jest okay.
Ma Pan jakieś ulubione miejsca w Kielcach do tworzenia scenariuszy?
– Tworzę w zaciszu domowym. Parę razy dziennie wychodzę z psem i te spacery to duża przyjemność. „Rozmawiamy” o nowych pomysłach. Te współczesne narzędzia pracy i środki łączności, komputer jako maszyna do pisania, możliwość poprawiania tekstu jednym kliknięciem, Internet z niewyobrażalnym bogactwem informacji, wysyłanie tekstów mailowo, bez ich drukowania i angażowania poczty to jest coś niebywałego. Zaczynałem w czasach, kiedy nie było tego wszystkiego.
Ma Pan plan, żeby osadzić scenariusz któregoś ze swoich filmów albo seriali w Kielcach?
– Myślałem o tym, ale to nie jest takie proste. Robienie filmów poza Warszawą generuje dodatkowe koszty. Producenci niechętnie wypuszczają się poza stolicę i jej okolicę.
Ale na przykład seriale „Belfer” czy „Szadź” powstały poza Warszawą.
– Ma Pan rację. To chyba nieuniknione, bo ile razy można oglądać w każdym serialu czy filmie panoramę Warszawy? Dlatego twórcy i producenci szukają nowych miejsc. Ale żeby osadzić akcję filmu czy serialu w Kielcach – do tego musiałby być naprawdę dobry pretekst. Arcyciekawa historia, właśnie tu, a nie gdzieś indziej osadzona.