Przeczytaj także
Dzisiaj przypada Boże Narodzenie. Wspominamy jak wyglądał świąteczny czas w Polsce i w Kielcach w okresie PRL-u.
– Bardzo czekałem na święta, na Boże Narodzenie. Lubiłem święta, bo po pierwsze był ferie, po drugie śnieg, a po trzecie dużo działo się w domu. Panował taki gwar i rozgardiasz. W zasadzie to lubiłem grudzień, bo dostawało się dwa razy prezenty na Świętego Mikołaja i pod choinkę – mówi kielczanin i historyk profesor Włodzimierz Batóg z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego.
W okresie PRL-u święta Bożego Narodzenia przebiegały w trochę innej aurze pogodowej niż obecnie. – Brak śniegu na święta był rzeczą absolutnie niewyobrażalną. Kiedy to się zdarzało, taka sytuacja zapadała ludziom w pamięci – mówi Krzysztof Myśliński z Muzeum Historii Kielc. Profesor Włodzimierz Batóg wspomina: – Każde dziecko musiało się wyszaleć na śniegu. Potrafiłem spędzać po 6-7 godzin na zewnątrz, odkąd tylko otworzyłem oczy. Uwielbiałem jeździć na sankach i grać w hokeja.
Pomarańcze symbolem świąt
W okresie PRL-u, że zbliżają się święta było wiadomo, kiedy na przełomie listopada i grudnia podawano w telewizji informacje o zbliżaniu się statków handlowych z dostawami owoców cytrusowych do portów w Gdyni i w Gdańsku. – Pomarańcze były głównym symbolem świąt Bożego Narodzenia. Kosztowały monstrualne pieniądze. Około 40 zł za kilogram – mówi Krzysztof Myśliński.
W tamtym czasie nie wyobrażano sobie świąt bez szynki. – Były różne patenty na jej zdobycie. Można było wystać tę szynkę w sklepie albo kupić w drugiej połowie lat 70. w komercyjnym sklepie mięsnym za niebotyczne pieniądze. Ci, którzy mieli rodziny za granicą, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, dostawali na święta paczki. Po Polski przychodziła polska szynka marki Krakus z Ameryki – opowiada Krzysztof Myśliński.
Pachniała w całym domu
Profesor Włodzimierz Batóg pamięta kupowanie przed świętami choinki i karpi na placu Wolności (dawniej Obrońców Stalingradu). – To były rzeczy na które zwracało się dużą uwagę. Bardzo lubiłem karpie. Siedziałem w łazience i patrzyłem jak pływają po naszej dużej wannie. Bawiłem się również z nimi. Potem wuj zajmował się zabiciem karpia i przyrządzeniem go – mówi.
W okresie PRL-u były dwie szkoły ubierania choinek. – Jedni stroili je trochę wcześniej na kilka dni przed świętami. Natomiast drudzy w Wigilię rano. To przekonanie zachowało się do dzisiaj – mówi Krzysztof Myśliński. I dodaje: – Choinki trzeba było sobie wychodzić. Ludzie nie mogli ich kupić na każdym rogu. W latach 60. sztuczne choinki traktowano jako symbol nowoczesności. Nie były wówczas jeszcze tak powszechne. W domu profesora Batóg na święta kupowano żywą choinkę: – To była zazwyczaj jodełka. Pamiętam, że na początku lat 70. były jeszcze na niej świeczki.
Potem pojawiły się lampki elektryczne. – Z ich zakładaniem była cała ceremonia. Szukanie, rozplątywanie ich. Te lampki wydobywało się gdzieś z wersalki. Były używane tylko raz w roku. Pamiętam też taką rzecz jak włosy anielskie. One imitowały śnieg i trzeba było je powiesić. U mnie w domu zawsze robiła to mama z babcią – mówi profesor Batóg. Pamięta także zawieszane na choinkach długie cukierki. – One przypominały sople. Te cukierki były w rożnych kolorach i w różnych smakach – dodaje.
Profesor Batóg wspomina, że zapach żywej choinki było czuć w całym domu: – To było coś fantastycznego, ale potem te choinki schły. Niestety robił się problem, bo się z nich sypało. Trzeba było odkurzać. Tak po święcie Trzech Króli te żywe choinki lądowały już w śmietnikach.
Zdarzało się zasnąć
Z okresem świątecznym profesorowi Włodzimierzowi Batógowi mocno kojarzą się robienie ajerkoniaku w jego domu, lepienie pierogów, ale także wykradanie opłatka: – Lubiły go wszystkie dzieci. Trzeba było ukraść opłatek. Mama chowała go w bieliźniarce. Na Boże Narodzenie każde dziecko musiało ukraść opłatek, bo lepiej smakował przed Wigilią niż w trakcie.
Po wigilijnej wieczerzy wiele osób chodziło na pasterkę. – To były masowe wyjścia wierzących, niewierzących, praktykujących oraz niepraktykujących – mówi Krzysztof Myśliński. Profesor Batóg jako dziecko chodził na pasterkę do kieleckiej Katedry. – W kościele było gorąco i mnóstwo ludzi. Przeprowadzano uroczystą mszę, która trwała z półtorej godziny. Dla dziecko było to za późno i zdarzało mi się zasnąć – wspomina.
Profesor Batóg w świątecznym czasie także kolędował. – Pamiętam, że w 1984 roku, jak byłem w czwartej klasie liceum, z kilkoma znajomymi chodziliśmy i kolędowaliśmy po ulicach na przykład po Żytniej. Zaglądaliśmy do znajomych. Mój kolega Helmut grał na gitarze – mówi.
W latach 70. święta Bożego Narodzenia były kolorowe. W latach 80. to się zmieniło. – Po 1981 roku święta były niestety tragiczne. Ludzie musieli kombinować i szukać jedzenia. Ciążyło wojsko czy ZOMO na ulicach. Żyło się z taką świadomością, że wprawdzie jest Boże Narodzenie, ale dookoła jest nędza – podsumowuje profesor Włodzimierz Batóg.