Przeczytaj także
W połowie czerwca Jacek Kiełb postanowił odwiesić piłkarskie buty na kołku. Przez czternaście sezonów spędzonych w Koronie Kielce zapracował na status legendy (284 mecze, 56 bramek, 24 asysty). Został wybrany najlepszym piłkarzem 50-lecia.
Z popularnym „Rybą”, dziś członkiem sztabu szkoleniowego Kamila Kuzery, porozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się w jego życiu w ostatnich tygodniach.
Damian Wysocki: Minęły już blisko trzy miesiące od ogłoszenia decyzji o zakończeniu kariery. Udało się wszystko poukładać w głowie?
Jacek Kiełb: Cały czas to robię. Przejście na drugą stronę nie jest łatwe. Mam ciężki okres. Czasami ludzie podchodzą i pytają, dlaczego jestem nie swój, czasami nieobecny, uciekający myślami. Trudno się odkręcić. Mam swoje zadania w sztabie, mecze, ale to nie to samo, co przez paręnaście ostatnich lat. W nich człowiek żył adrenaliną, teraz tego brakuje. Emocji, treningów, rywalizacji, wspólnego zdenerwowania, radości z kibicami, wrzawy boiskowej. Nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, że teraz zastanawiam się nad tym, czy to była dobra decyzja. Podjąłem ją i biorę na swoje barki. Wszystko było odpowiednio przemyślane. Nie wiedziałem jednak, że będzie aż tak ciężko.
Rozmawiam z wieloma zawodnikami, którzy pokończyli już swoje kariery. Mieli podobne odczucia. Klub i pierwszy trener wyciągnęli do mnie pomocną dłoń. Ciągle mogę być przy piłce. Każdy musi znaleźć swój sposób na poradzenie sobie z taką sytuacją.
– Często piłkarze mówią o rozpoczynaniu innego życia po zakończeniu kariery. Trudno jest odnaleźć nowy rytm?
– Wiesz, ja cały czas dbam i będę dbał o swoją formę fizyczną. Dużo czasu spędzam na siłowni, biegam, jeżdżę na rowerze. W tym wszystkim brakuje mi jednak adrenaliny związanej z rywalizacją. Ona pojawia się przed meczami, ale teraz wiem, że nie pomogę już drużynie na boisku. Kiedy jest pierwszy gwizdek, to następuje weryfikacja naszej pracy w okresie przygotowawczym i mikrocyklu. Ostatni sezon był dla mnie najgorszy. Nie tylko pod względem sportowym, ale też psychicznym. Wydarzyło się sporo rzeczy, które mocno wpływały na głowę. Do tego doszły słabsze wyniki. Finał finałów skończyło się pięknie, bo się utrzymaliśmy. Jeszcze raz podkreślę, bo nie chcę, aby ktoś to odebrał w ten sposób, że się żale. Decyzję o zakończeniu kariery podjąłem bardzo świadomie. Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia.
– Przeanalizowałeś sobie swoją karierę. Był czas na to, aby zastanowić się, co osiągnąłeś, czego żałujesz?
– Nie wracam do tego, co było. To pogrążyłoby mnie w myślach, o których mówiłem wcześniej, o tym czego mi teraz brakuje. To jeszcze nie ten etap. Rzeczy, których żałuję jest sporo. W niektórych meczach mogłem zagrać lepiej, mieć ich więcej. Nie jestem jeszcze gotowy, aby coś rozpamiętywać. Jeśli już do tego siądę, to chcę to zrobić z uśmiechem na twarzy. Na razie jest przechodzenie na drugą stronę. Teraz przede mną dużo nauki. Na trening, mecz, zachowania zawodników patrzę z innej strony. To mój priorytet.
– Jeśli pozwolisz, to trochę jednak powspominamy. Jak pamiętasz siebie z pierwszego wejścia do szatni Korony. Styczeń 2006 roku. Kilka mocnych nazwisk i ty, 18-latek z Woli Suchożebrskiej.
– Do tej pory pamiętam tego młodego Jacka. Tutaj jeszcze nikt nie wiedział, że mam ksywę „Ryba”. Przychodziłem z olbrzymim znakiem zapytania, czy sobie poradzę, czy trzeba się będzie spakować i wrócić do domu. Na szczęście zawsze byłem ambitnym chłopakiem. Mój debiut przyszedł dosyć szybko, ale nie było regularnej gry w pierwszym zespole. Przez dwa lata zagrałem chyba tylko cztery ogony w ekstraklasie. Musiałem czekać. Często mówię to młodym zawodnikom. Tutaj nikt nie przychodzi na gotowe. W wieku 18 lat ma się swoją głupotę. Wchodzi się na inny poziom. Przeniosłem się z czwartej ligi. Musiałem mocno pracować. Przyszła karna degradacja, kiedy do składu wskoczyła młoda ekstraklasa. Wtedy przyszło coś więcej, zacząłem dawać liczby.
– Każdy młody zawodnik musi trafić na kogoś takiego jak trener Włodzimierz Gąsior?
– Absolutnie. Nigdy nie kupię czegoś takiego, że trener jest przeciwko i coś utrudnia młodym. Oczywiście, zdarzają się takie sytuacje, ale jeśli ktoś ma samozaparcie w dążeniu do celu, to bez względu na okoliczności, w końcu zapracuje się na swoją szansę. Miałem szczęście, że trafiłem na tak fantastycznego trenera, ale przede wszystkim wielkiego człowieka. On jednak nie przyszedł i nie powiedział: „Ryba” jesteś fajny chłopak i będziesz grał. Trener widział nasze zaangażowanie. Nie pamiętam dokładnie, ale do pierwszej drużyny dorzucił siedmiu młodych chłopaków. Wydaje mi się, że nie radziłem sobie z nich najlepiej w tamtym momencie. Wtedy z tej grupy bardzo dobrze rozwijał się Paweł Kal. Rozpędzał się niesamowicie. Niestety, przyszła kontuzja. Do tego Piotrek Gawęcki. U niego było widać niesamowity progres. Początek należał też do Michała Michałka, który szybko zdobył trzy bramki. Niestety, później trochę siadł na laurach. Wszystko tkwi w szczegółach. Mieliśmy fajnych starszych chłopaków, którzy dali nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tylko do noszenia sprzętu. Oni dali nam sporo, ale musieliśmy włożyć jeszcze więcej od siebie.
– Będę trochę przeskakiwał, żeby nie naciągać się zbyt bardzo na wspomnienia. Teraz w sztabie masz sporo zadań, ale jednym z najważniejszych jest kontakt z młodymi zawodnikami. Przytaczasz im ten twój pierwszy okres w seniorskiej piłce?
– Oni znają sporo historii. Każdy młody musi przejść pewne etapy. Jest hierarchia w szatni, ale muszą pamiętać, że znaleźli się w niej, bo czymś się wyróżniali. Nie mogą się zastopować i cieszyć się tym, co osiągnęli do tego momentu, bo nic nie osiągnęli. Wszystko jest dopiero przed nimi. Staram się ich uświadomić, że najważniejsza w tym momencie jest systematyczność, praca. Trenują z zawodnikami, którzy już trochę pograli. Teraz muszą zacząć z nimi rywalizować, a nie tylko się uczyć. Inaczej nie przyjdzie progres. Muszą być nauczeni ciężkiej pracy. To wpoił mi trener Gąsior. Nawet w wolne dni był trening dla chętnych. Przychodziliśmy rano do klubu i wykonywaliśmy proste ćwiczenia, które później miały wpływ na zachowania na boisku. Teraz nie będę na siłę wyciągał młodych chłopaków. Inicjatywa musi wychodzić od nich. Mam nadzieję, że oni też będą chcieli coś osiągnąć w piłce, zostawić swoje nazwisko w Koronie. Muszą mieć swoje marzenia. Kiedy przychodziłem też miałem swoje wzorce. Chciałem strzelać bramki jak Grzegorz Piechna, być rozpoznawalnym zawodnikiem jak Krzysiek Gajtkowski czy Marcin Kaczmarek.
– Nie chcesz za mocno wspominać, więc krótka piłka. Który moment z kariery w Koronie wspominasz najlepiej?
– Każdy pewnie będzie wracał do baraży o ekstraklasę i gola z Chrobrym w dogrywce. To było zwieńczenie. Mam dużo rzeczy, które przychodzą mi do głowy. Nie będę wszystkiego przytaczał. Dla mnie punktem zwrotnym była degradacja. Dla klubu i miasta było to złe. Dla młodych zawodników to była szansa. Wcześniejszy trener nie stawiał na młodzież. Byłem przy pierwszej drużynie, ale zostałem odsunięty do młodej ekstraklasy. Tam strzeliłem trochę bramek, zdobyliśmy wicemistrzostwo. To był bardzo fajny okres. Zwykle było mało młodzieży w szatni. Trener Gąsior wziął nas więcej.
– Najgorszy moment…
– Pewnie wielu myśli, że to kontuzja kolana. Ale nie, ona mnie mocno zbudowała. Te najgorsze momenty, to były odejścia z klubu. To pierwsze, do Lecha było moją decyzją. Dostałem ofertę od mistrza Polski, zarobiono na mnie. Bolało przejście do Śląska Wrocław. Nie żałuję, że tam byłem. Wtedy nie miałem nic do powiedzenia. Miałem kontrakt z opcją przedłużenia. Nie skorzystano z tego. Dostałem wtedy argumenty, których w ogóle nie kupowałem. Bałem się wtedy, co pomyślą o mnie ludzie. Ci, którzy nie znają kulis, mogli mieć pretensje. Nie mogłem zostać tutaj na siłę. Później było jeszcze gorzej, kiedy byli Niemcy. Właściciele robili wszystko, żebym nie podpisał umowy. Chcieli odwrócić wszystko w ten sposób, że to ja jestem winny. Dostałem od nich śmieszą propozycję. Umawiałem się z nimi na coś innego. Od razu chcieli mnie zniechęcić. To były najgorsze momenty. Coś wypracowałem, a później ktoś mógł mnie zeszmacić. Na szczęście ludziska w Kielcach są kochani. Większość to wszystko rozumiała. Gdybym został w Koronie to pewnie meczów i bramek byłoby więcej. Zawsze to największe zaangażowanie było tutaj. Oczywiście, w innych miejscach, też była ambicja, ale nigdy nie byłem tak mocno zafiksowany na punkcie klubu. W Kielcach czułem się najlepiej.
– Czyli w innych klubach były takie oczekiwania, że będziesz dawał na tle całości tyle, ile Koronie? W innych drużynach nie notowałeś takich liczb.
– Liczby w Lechu na pewno nie powalają. W Polonii to była kontynuacja mojego wypożyczenia. Nie mogłem drugi raz trafić do Korony. W Warszawie miałem dwa razy poważnie skręcony staw skokowy, zerwałem więzadła. Kiedy wróciłem, to na pierwszym treningu uciekła mi noga po zderzeniu z kolegą. Do tego w Warszawie było ciężko pod innymi względami. Drugie pół roku miałem jednak bardzo dobre. W Śląsku trafiłem na moment, gdzie może byliśmy bez formy, ale miło wspominam ten okres. Zawsze trafi się na trenera, który cię nie chce. Akurat tego samego, co w Lechu. Wtedy odszedłem. Zawsze była propozycja z Korony. Mogę żałować tylko, że nie wyjechałem za granicę. Były opcje, ale bez konkretów.
– Cieszysz się z tego, co teraz dzieje się w klubie? Jest ekstraklasa, zaangażowani ludzie, pełne trybuny.
– Zobacz, przechodzą mnie ciary, a włosy stają dęba. Człowiek do tego dążył. Zawsze wyznacznikiem są trybuny. Kiedyś interesowaliśmy się w szatni, ilu ludzi za nami jedzie na wyjazdy. Często było coś nie tak. Strajk kibiców, spór z zarządem. Może tak musiało być, żeby być w miejscu, w którym jest Korona. Nie było łatwo do tego dojść. „Strzebo” i „Kostek” powoli wchodzą do pierwszej drużyny. Ci, którzy przychodzą z zagranicy wnoszą dużo, angażują się. Ile energii daje nam „Briczi”. Jest bardzo ambitny. Ma 31 lat, a bije od niego olbrzymia energia. Budujemy się tym. Nie będę dawał laurki każdemu. Szkoda Kuby Łukowskiego, który ma ciężką kontuzję. Jestem z nim, mamy kontakt. Mamy scalony zespół. Gramy bardzo dobrze. Na razie wyniki nie są zadawalające, ale one przyjdą. Widzę, jaką wykonujemy pracę.
– A do nazywania legendą się przyzwyczaiłeś?
Jeśli mogę, to nie chcę, aby mówić na mnie „trenerze”. Jestem „Ryba”. Jeśli komuś to nie pasuje, to można po prostu Jacek. Nie jestem też legendą. Nazywanie mnie w ten sposób zaczyna męczyć. Może źle do tego podchodzę. Za dużo tego wszystkiego. Cieszę się, że jestem przy klubie, że jestem zdrowy, podobnie jak moja rodzina. Jestem chory na punkcie Korony. Życzę sobie, żeby było jak najwięcej zwycięstw. Ludzie muszą w nas wierzyć. Niektórzy ostatnio się odpalili, bo nie było zwycięstw. Na szczęście to mały procent. Jest dużo ludzi, który mimo wszystko kochają klub. Korona to rodzina. Na wielu polach. Nawet wy dziennikarze to pokazaliście. Wiem, co zrobiliście na mojej konferencji pożegnalnej. Kilku z was wiedziało, jaką podjąłem decyzję, a nikt nie szukał newsa, nie puścił pary. To dla mnie ważne. Możemy pokazywać, że razem tworzymy Koronę. Zakończyłem, jak chciałem. Może łzy były nie potrzebne, ale to emocje wzięły górę.
fot. Paweł Jańczyk, Patryk Ptak, Mateusz Kaleta